sobota, 29 grudnia 2018

Epizod bulimii..




Tak naprawdę ciężko jest określić jaki typ zaburzeń odżywiania u mnie wystąpił. Wydaje mi się, że wszystkiego tu po trochu. Jedna z moich terapeutek zdecydowała się określić to jako anoreksja bulimiczna, jednak ja zdradziłam jej jedynie jakieś 5% tego co się działo. Wizyty u niej strasznie mnie krępowały, wywiad zbierała głównie z rodzicami, więc nie wiem czy to określenie rzeczywiście do moich zaburzeń pasuje. 

Pamiętam jak pierwszy raz zdecydowałam się na wymioty, było to 8 lat temu. Za pierwszym razem nie udało mi się, nie był to napad obżarstwa, musiałam po prostu zjeść większy obiad, a mnie zjadły wyrzuty sumienia. Natychmiast zrobiłam 1000 brzuszków. Moje drugie podejście też było nieudane, sytuacja podobna. Za 3 razem pomogłam sobie palcami, wymiotowałam dość długo, aż cała napuchłam. Początkowo wykorzystywałam tę umiejętność wtedy, gdy nie chciałam budzić nie pokoju, że nie jem obiadów. Zdarzało mi się to 2-3 razy w tygodniu. Później nastały wakacje i zaczęłam jeść więcej, więc też więcej wymiotowałam. Zaczęłam też korzystać z tabletek przeczyszczających i herbatek "na pracę jelit", początkowo 3 torebki dziennie i 2-3 tabletki dziennie. Jednak z czasem dochodziłam do 10 aż w końcu brałam całe opakowanie. Potrafiłam codziennie przejadać się i wymiotować, na prawej ręce miałam zadrapania. Z czasem nie potrzebowałam już używać do tego palców, po prostu przychodziło to samo. Na początku zjadałam to co było w domu, a potem zaczęłam kupować różne jedzenie i pakowałam w siebie jak najwięcej różnych rzeczy, kilka opakowań ciastek, lodów, cały chleb, wszystko co mogłam zjeść szybko, potrafiłam już jeść to wszystko wracając do domu, a potem spędzałam długi czas nad toaletą. Nigdy nie dałam się przyłapać. Nikt nie wiedział co robię. Później doszło do tego, że nie wymiotowałam tylko w domu, ale potrafiłam robić to w różnych miejscach, w publicznych toaletach, w szkole, jednak wtedy zwykle zjadałam dużo mniej. W najgorszym okresie potrafiłam to robić 4-5 razy dziennie, a rekordowo raz doszłam do 8 razy... Miałam dużo obowiązków - szkoła, po południami 21 jeden godzin zajęć w drugiej szkole, a w między czasie jeszcze te napady. Aż ze złości mnie ściska, jak uświadamiam sobie ile kasy, ile oszczędności i ile czasu na to straciłam - dzisiaj mogłabym zajść dużo dalej. Zaburzenia odżywiania dalej zajmują mi dużo czasu...zamiast tego mogłabym robić masę innych rzeczy, może więcej bym osiągnęła...ciągle mnie to wkurza. Zwracanie nie sprawiało, ze pozbywałam się wyrzutów sumienia, po całym takim zdarzeniu było tak samo jak przed. Nie ograniczałam się tylko do wymiotów. Potrafiłam potem zjadać opakowania tabletek na przeczyszczenie. Czasem, aby dodatkowo upewnić się, że mój żołądek jest z pewnością czysty, piłam wodę z solą, albo nawet szampon czy perfumy, aby dodatkowo wymusić zwrócenie jeszcze gdzieś zalegającej treści pokarmowej. W między czasie starałam się ćwiczyć. Ten intensywnie wymiotujący okres trwał około 2,5 lat. Wielokrotnie zdarzało mi się wymiotować krwią, dookoła twarzy miałam różne wypryski, skórę miałam wysuszoną, praktycznie cały czas w kącikach ust zajady. Ból gardła towarzyszył mi codziennie. Czasem podczas zwracania zakręciło mi się w głowie, mimo to nie przestawałam...


Raz wymiotowałam, bo rzeczywiście miałam napad, a czasami zwracałam z wyrzutów sumienia powiedzmy "po normalnym" jedzeniu, kiedy wiedziałam, ze nie wymigam się od jedzenia, albo nie chciałam, żeby ktoś zwrócił uwagę, na to, że nie jem. Potrafiłam zwymiotować wszędzie i w każdej chwili, raz wyszłam z domu niby na rower z koleżanką, obiad zwymiotowałam w krzaki. Czasem zdarzało mi się też zwracać do różnych innych rzeczy.....

Do dziś nie wiem, jakim cudem mój organizm wytrzymał te wymioty. Jak wyprowadziłam się z domu, obiecałam sobie, ze nie zrobię tego ani razu w nowym mieszkaniu, bo jak złamie się raz, to nigdy nie przestanę. Jak wracałam do domu, niestety to wracało. Pewnego dnia całkowicie przestałam przejadać się i wymiotować, bo pewnego dnia zwróciłam tak dziwny skrzep krwi, że po prostu się wystraszyłam. Nie był to ostatni raz, bo pojedyncze epizody się zdarzały, też nie zawsze z towarzyszącym napadem, zwykle było to z wyrzutów sumienia. 

 Ten cały epizod bulimii to jedna wielka tajemnica. Terapeuci o tym nie wiedzą. Raz może przyznałam się jednemu z psychologów, ze coś takiego miało miejsce, ale chyba uznał, że dla mnie napad to zwykły objaw, więc temat bulimii został zamknięty. Nie wiem, czy kiedykolwiek przyznam się komuś do tego... Jak czytam sama ten wpis, to wydaje mi się to straszne, nienormalne, każdy normalnie funkcjonujący człowiek wziąłby mnie za wariatkę, a ja nie chcę, by ktokolwiek o mnie tak myślał. I tak wiele osób ma mnie za dziwaka z innych przyczyn, jednak znajomi z grupy te moje dziwactwa - wieczne napięcie, planowanie wszystkiego - w miarę akceptują.

Niestety odruch wymiotny mam bardzo często po niektórych posiłkach, szczególnie po tych rzeczach, których bardzo się boje. Zawsze gdy coś jem, mam z tyłu głowy to, że bez problemu jestem w stanie to zwrócić. Mam nadzieje, że kiedyś te myśli uciekną z mojej głowy.




piątek, 28 grudnia 2018

W teatrze życia





Ostatnio całkiem przypadkowo natrafiłam na film dokumentalny "W teatrze życia" - krótki, ok.25 minut. Film ten opowiada historię Agnieszki, która dość długo zmagała się z anoreksją. Oglądałam wiele filmów poświęconych tematyce zaburzeń odżywiania - ale ten film chyba najbardziej oddaje moje myśli, myśli, których nigdy nie potrafiłam wypowiedzieć, sprecyzować, uporządkować, nazywa uczucia, których ja nigdy nie potrafiłam nazwać. Film krótki, a pokazuje naprawdę wiele, momentami miałam wrażenie, że ktoś nagrał moje myśli, bo oglądając miałam wrażenie, jakbym widziała siebie, dzięki temu filmowi zauważyłam też pewne rzeczy u siebie, których wcześniej nie dostrzegałam. Według mnie wcale nie jest przerysowany, jest prawdziwy i w pełni oddaje to, co część osób z zaburzeniami odżywiania przeżywa każdego dnia. Polecam wszystkim.


Mogłabym opisać każde zdanie i odnieść do siebie, ale przytoczę tylko kilka z nich:

"Jak jadłam jogurt, który miał 50kcal to było dla mnie mało, ale znalazłam jogurt, który ma 35 to już tamtego z 50 nie ruszałam" - dokładnie to samo robiłam, jak w sklepie stoją dwa jogurty w tej samej cenie - biorę w pierwszej kolejności ten, który ma mniej cukru, a jak mają w podobnej ilości - to biorę ten, co ma mniej kcal. Czasem jeszcze robię to po prostu automatycznie, mam w głowie swoją listę produktów, które kupię i takie których nie dotknę, kiedy widzę na półce nowy produkt -  sprawdzanie kaloryczności jest dla mnie czymś odruchowym.

"Kiedy jem, myślę o tym, ze jem, kiedy nie jem, myślę o tym, że będę musiała zjeść, kiedy idę się spać  myślę o tym co będę jadła jutro a i tak ciągle jem jedno i to samo" -  myślę, że każda osoba z zaburzeniami odżywiania tego doświadczyła.



"Jedzenie nie jest dla mnie zwykłą czynnością, tak jak dla każdego człowieka, jest czymś co się celebruje, ale celebruje się to z męką" - ja nie mam czegoś takiego, że jestem głodna to idę zjeść. Budzę się rano, wiem, ze trzeba coś zjeść, dbam o odstęp między posiłkami.  Nie mam takiego nawyku jedzenia jak każdy człowiek, myślę, że mój ośrodek głodu i sytości jest trochę rozregulowany, pewnie też duże epizody bulimiczne z przeszłości na to wpłynęły.


"-Boje się, ze będę gruba
-ale Ty nie będziesz nigdy gruba" - wiem, że psycholodzy mówiąc mi to zdanie chcieli dobrze, jednak zaburzenia hormonalne czasem płatają nam różne figle... ja przeżyłam coś takiego, to znaczy, nie utyłam na tyle, by być gruba, bo zaczęłam dużo intensywniej ćwiczyć - rano bieganie, wieczorem siłownia i mniej jadłam, jak tylko zauważyłam, że bardzo szybko tyje. Psychicznie byłam rozwalona, cały czas żyłam w napięciu i nie mogłam spać. Straciłam kontrolę, organizm zbuntował się, było to straszne. Zdarzyło mi się nawet zemdleć na zajęciach. Wracając do domu, widziałam uśmiechy, widzieli, że utyłam, a ja umierałam ze strachu, bo w mojej głowie panował straszny burdel. Najgorsze było to, że leki zahamowały tycie, ale nie sprawiły że schudnę...ale to akurat jest już dłuższa historia, trochę o tym wcześniej pisałam. Ale tak, cały czas boje się tycia i tego, ze będę gruba.

"Jeżeli wchodzę z kimś w jakieś głębsze relacje, to te zaburzenia wchodzą na pierwszy plan" - kiedy spotykałam się z chłopakami, kombinowałam jak tylko mogłam, abyśmy nie musieli iść coś zjeść, jak ktoś został u mnie na noc, zawsze wykręcałam się, że gdzieś się śpieszę, aby uniknąć śniadania, albo zasłaniałam się, ze musze wziąć na czczo leki.

"Wizualnie jest okej i dla ludzi okej, ale ja wiem, że nie jest okej i tylko ja jedna wiem jak naprawdę wygląda moje życie" - to zdanie idealnie podsumowuje wiele spraw. Znajomi ze studiów o tym nie wiedzą, nigdy z nikim o tym nie rozmawiam, nigdy do tego nie wracam, wstydzę się tego, boje się ich reakcji, boje się też, że zostanę wyeliminowana całkowicie ze społeczeństwa. Z rodzicami nigdy jakoś specjalnie o tym też nie rozmawiałam, swoje sprawy zwykle zostawiałam dla siebie, bo tylko sobie ufałam, mama dalej myśli, że nigdy nie byłam z żadnym chłopakiem, o wielu rzeczach im nie mówiłam, nie chciałam, od dziecka byłam dziwna i tajemnicza, nie wiem czemu, ale no..każdy ma coś. Jak byłam w liceum i te moje zaburzenia były bardziej widoczne, miałam koleżanki, które chciały w bardzo delikatny sposób ze mną porozmawiać, nigdy nie miałam wrażenia, że ludzie z mojej klasy się ze mnie nabijają, ja jednak nie potrafiłam nic powiedzieć, ale uważam, że klasę miałam wspaniałą.

Mnie od bohaterki tego filmu różni to, że ona w domu była sobą, a ja tak naprawdę nie wiem, gdzie ja byłam sobą, może w Szkole Muzycznej, może teraz na studiach, a może w liceum....Nigdy też nie miałam czegoś takiego w sobie, że dążyłam do tego, aby moje kości wystawały coraz bardziej, albo, że może być mnie jeszcze mniej... w sumie to ja sama nie wiem do czego dążyłam, po prostu chudłam, bo bałam się być gruba, początkowo miałam cele wagowe - 51, 49, 45,43...itd., ale w pewnym momencie już nie wie się, do czego się dąży. Zabrzmi to śmiesznie - ale to tak jakby utrata na wadze miała zapobiec tyciu - bo ciężko jest wagę utrzymać.

Zachęcam wszystkich do obejrzenia tego filmu, jest naprawdę realny i oddaje wiele...


wtorek, 18 grudnia 2018

Isabelle Caro

Kim jest Isabelle Caro? Pewnie wielu z Was o niej słyszało. To francuska aktorka, urodzona w 1982r. w Paryżu, zmarła w 2010r. Przez większość swojego życia zmagała się z anoreksją.
 

Jej problemy z zaburzeniami odżywiania pojawiły się około 13 roku życia. Isabelle Caro nie jest typową ofiarą mody. Zaczęła chorować na długo zanim trafiła do świata wielkich kreatorów. Aktorka przyznała się, że miała bardzo skomplikowane dzieciństwo, było do dla niej czas trudny, bardzo bolesny. Jej matka bardzo bała się, że Isabelle dorośnie. Spędzała dużo czasu na mierzeniu jej, nie pozwalała jej wychodzić na dwór, ponieważ słyszała, że ​​świeże powietrze sprawia, że ​​dzieci rosną. Isabelle była izolowana od otoczenia. Isabelle znała pięć języków, wspaniale grała na skrzypcach i była tak fotogeniczna, że szybko stała się rozchwytywaną fotomodelką. Zagrała w kilku filmach.  Anoreksja bardzo ją osłabiła – stała się wrakiem człowieka. Po pewnym czasie Isabelle zdecydowała się opowiedzieć prawdę o sobie. Prawdę, która wstrząsnęła opinią publiczną znacznie bardziej niż plakaty z jej nagim ciałem. 



Isabelle marzyła o tym, aby być modelką. Supermodelki lat 90. są piękne, a zarazem ponętne. Kult chudości przychodzi dopiero wraz z pojawieniem się Kate Moss. Mimo to Isabelle Caro zaczyna symulować bóle brzucha, choć sama nie rozumie, dlaczego to robi. Matka zabiera ją do lekarza. Ale wizyta u lekarza przynosi skutek odwrotny do oczekiwanego. „Kiedy stanęłam na wadze, nie zauważyłam w jej oczach troski, ale wielkie rozczarowanie. Była wyraźnie zła, że ważę za dużo. Wtedy postanowiłam, że będę się głodzić i nigdy nie urosnę”, mówi Isabelle. Od tamtej pory wyrzuca jedzenie do śmietnika, kanapki upycha w szafkach. Nie je nic. W wieku 13 lat jest już chora.
 „Na początku z niczego nie zdajesz sobie sprawy, jesteś w wielkiej euforii. Odnosisz wrażenie, że panujesz nad sytuacją, ale krok po kroku wpadasz w spiralę śmierci”, opowiada Isabelle.
=>skomentuję ten cytat: rzeczywiście tak jest, pamiętam tą euforię, kiedy czuje, że schudłam, jestem dumna, coś mi się wreszcie udało. Wiele spraw w życiu zawaliłam, ale utrata wagi zawsze dodawała mi „siły” – wiem, ze to brzmi dziwnie i głupio…. W końcu pojawia się „uzależnienie” – chce się tracić więcej. U mnie było też tak, że zawsze wolałam mieć jeden kilogram mniej w zapasie, na wypadek, gdyby ktoś kazał mi coś zjeść, albo przyjdą Święta i dla świętego spokoju zjem trochę sałatki z majonezem, zamiast w wersji na sucho lub dodatkową kromkę chleba (nie ma mowy o ciastach). Z kolei jeżeli dzień później ważę nawet te 400 gram więcej – popadam w panikę, że coś jest nie tak, mimo tego, że doskonale wiem, że nasza waga zależy od cyklu miesiączkowego, ale też od gospodarki wodnej naszego organizmu. Wiem, że te 400 gram więcej to nie jest droga do otyłości – ale sama sobie nie umiem tego wytłumaczyć. 


I tak jej choroba się rozwija. Modelka wciąż chudnie, jest coraz słabsza. Zaczynają jej wypadać włosy, przestaje miesiączkować, na ciele pojawiają się liszaje. W końcu zaczyna balansować na granicy życia i śmierci. Kilka razy wpada w śpiączkę. Przynajmniej raz w miesiącu jedzie do szpitala karetką na sygnale. „To straszne przeżycie. Cały personel uważał, że sama  jestem sobie winna i że odmowa jedzenia to kaprys. Pielęgniarki mnie popychały. W trakcie mycia obchodziły się brutalnie z moim  wychudzonym ciałem”, opowiada Isabelle. Pewnego dnia po wyjściu ze śpiączki Isabelle wydaje się, że umarła. Zaczyna płakać. Przy wzroście 165 cm waży tylko 25 kilogramów. Pewnego dnia Isabelle pomyślała: „Boże, nie chcę umierać, nie chcę być chodzącym trupem, chcę wrócić do żywych. Ale w tym powrocie nikt jej nie towarzyszy. Na najbliższych nie może liczyć „Dzięki karmieniu przez sondę żołądkową na siłę pomagają ci przytyć. Ale przyczyna choroby, którą jest brak akceptacji swojego ciała, która tkwi w głowie, pozostaje”, mówi Isabelle.

=> dodam komentarz od siebie=>”w tym powrocie nikt jej nie towarzyszy” – czasami zastanawiam się, czy powinnam z kimś o tym porozmawiać. Czytając tego typu artykuły widzę, że wiele z nas, chorych na zaburzenia odżywiania w samotności ciężej sobie radziło… . Strasznie się wstydzę tego, tym bardziej, że wiem, jak reagują oni i inni lekarze na te zaburzenia, gdy rozmawiamy o nich na zajęciach. Z kolei czasem też boje się poznawać nowego terapeutę…zwykle zanim coś powiem trochę czasu mija, boje się zaufać w ciemno, bo ciężko jest mi uwierzyć w słowa „nikomu nie powiem”.
Przed śmiercią ważyła około 31 kg (przy wzroście 165 cm), natomiast w najtrudniejszym momencie swojej choroby w 2006, kiedy zapadła w śpiączkę, ważyła niespełna 25 kg.  Caro zmarła w szpitalu w Japonii, gdzie brała udział w akcji pomocy młodym dziewczynom. Spotykała się z chorymi nastolatkami i próbowała uświadomić im, że głodzenie się nie rozwiąże ich psychicznego problemu. Francuska modelka nagle zachorowała i jej osłabione ciało nie poradziło sobie ze zwykłym przeziębieniem.

=>Mam nadzieje, że kiedyś też będę mogła poprowadzić taką kampanię. Będąc lekarzem, myślę, że mogłabym trochę zdziałać. Mogłabym też zajmować się leczeniem powikłań zaburzeń odżywiania. Zależałoby mi na tym, aby trochę zmienić podejście lekarzy w szpitalu do takich młodych pacjentek. Wiem, że w szpitalach na oddziałach dziecięcych też brakuje psychologów, być może rozpocznę psychologię, jako drugi kierunek…wtedy miałabym szansę zdziałać jeszcze więcej. Myślę, że jest to ważne, aby taka dziewczyna zanim dostanie sondę i zostanie utuczona, miała możliwość takiej konsultacji – żadna z nich nie jest na to gotowa…a myślę, że może być do dla niej potem traumą. Często jest tak, że te dziewczyny tyją, potem mają wizyty u psychologa, ale tak strasznie przeszkadza im to, ze przytyły, że nie skupiają się na tej terapii – jedyne o czym myślą to schudnąć.
KAMPANIA : „Nie anoreksji”
Jej zdjęcia pojawiły się w gazecie oraz na bilbordach we Włoszech tuż przed rozpoczęciem Tygodnia Mody, 24 września 2007 roku. Przedstawiają one nagą, wychudzoną kobietę w półleżącej pozie w dwóch wariantach, z przodu i z tyłu. Autorem zdjęć jest fotograf Oliviero Toscani. „Teraz chcę się bez strachu pokazać, choć wiem, że moje ciało jest ohydne. To... cierpienie, którego doświadczyłam, może mieć sens tylko wtedy, jeżeli pomoże ono komuś, kto wpadł w tę pułapkę, z której ja wciąż próbuję się wydostać”
Ten ostatni cytat – niech to będzie moje życiowe motto….


sobota, 15 grudnia 2018

"Zmieniając początek historii, zmieniasz całą historię"

Ten cytat znalazłam kiedyś na Instagramie... zaczęłam się nad nim zastanawiać. Wiem, że nie da się zmienić przeszłości, nie da się cofnąć czasu, historii życia nie da się zmienić, ale może jednak warto cofnąć się do początku? Może jak dokładnie przeanalizuję ten pierwszy rok "zmian", to zrozumiem, dlaczego "to" się ze mną dzieje?
Postanowiłam, że spróbuję z jak najdokładniejszymi szczegółami opisać ten rok.



...10 lat wcześniej....

Rozpoczął się wrzesień, a ja zaczynałam gimnazjum. Jako trzynastolatka wydawało mi się, że uczęszczanie do gimnazjum to super sprawa, że nie jestem już dzieckiem, że jestem już nastolatką i więcej mi wolno. Nie mogłam doczekać się tego okresu. Szkoły nie zmieniłam, zmienili się tylko nauczyciele i wreszcie moja mama już mnie nie uczyła, dalej miała wgląd do dzienników, jej koledzy w końcu mnie uczyli, ale to już nie to samo....a przynajmniej tak mi się wydawało wtedy...

Ten rok był też dla mnie wyjątkowy, ponieważ dyrekcja Szkoły Muzycznej pozwoliła mi opuścić jedną klasę, dzięki temu miałam szanse skończyć trochę wcześniej I stopień i jak najszybciej zacząć drugi. Musiałam zagrać trudniejszy program na egzaminie, dzięki temu też w tym roku mogłam wreszcie mieć lekcje fortepianu - to mój wymarzony instrument, jednak nie mogłam zapisać się na niego, jako na instrument główny - musiałabym mieć w domu pianino, a nie było możliwości wypożyczenia takiego instrumentu, a mieszkając w bloku...same problemu, więc rodzice troszkę próbowali mnie zniechęcić, może też liczyli, że dzięki temu szybciej tak szkoła mi się znudzi...?:)
W tym roku przygotowywałam się też do konkursu razem z przyjaciółką, było to dla mnie super wyróżnienie, moja Pani była cudowną kobietą, bardzo mnie wspierała, nigdy na mnie nie krzyczała i potrafiła zawsze powiedzieć mi coś, co bardzo mnie motywowało.


Ważyłam 53/54 kg. Moje BMI wynosiło zwykle między 20 a 21.5, jednak jak patrzyłam na swoje uda i biodra, czułam się po prostu grubo. W mojej rodzinie ciągle ktoś się odchudzał, jak czasem zjadłam więcej, albo miałam chęć na coś słodkiego, to raz na jakiś czas ktoś powiedział, abym może trochę przystopowała, było takich komentarzy bardzo nie wiele, ale mi zawsze wszystko zostawało w głowie. Od dziecka też byłam niejadkiem. Nie cierpiałam pierogów, mleka, nie przepadałam za ziemniakami, ryżem, wielu rzeczy nie lubiłam... a jak nie chciałam zjeść tego co nie dobre, rzadko prosiłam o coś innego, mojej babci w końcu zrobiło mi się mnie żal i zaczęła mi dogadzać.

Postanowiłam, że zmienię swoje nawyki żywieniowe, najpierw ograniczałam słodycze, postanowiłam też zostać wegetarianką. Z ruchem nie miałam problemu - trenowałam kiedyś pięciobój, nadal uczęszczałam na zajęcia z pływania i czasem z biegania. Wcześniej w  najbardziej intensywnym okresie treningowym miewałam treningi 5-6 razy w tygodniu + dodatkowo dwa treningi przed szkołą, po szkole często było tak, że z biegania szłam na pływanie lub z szermierki na pływanie. W soboty mieliśmy zajęcia na siłowni. Nie powiem, podobało mi się to, jednak bywały sytuacje, w których nie raz strasznie zawodziłam...np. raz nie miałyśmy z przyjaciółką siły na super wyścigi i z solidarnością obiecałyśmy sobie, ze razem wbiegniemy na metę - pamiętam, ze tata miał do mnie o to strasznie długo żal... Moja wegetariańska dieta nie trwała zbyt długo, bo trzy miesiące później zasłabłam w galerii handlowej. Pamiętam to dokładnie, bo wtedy dostałam do zjedzenia cheesburgera i od tego momentu moja dieta uległa chwilowemu zawieszeniu. W szkole różnie się układało, jednak nie spodziewałam się jednej sytuacji...jeden nauczyciel uczący tego samego przedmiotu co moja mama strasznie jej kapował, praktycznie każdy sprawdzian jej pokazywał, któregoś dnia pamiętam, że jak na złość, przestałam się tego przedmiotu uczyć, miałam po prostu dość, wiem, że strasznie głupio postępowałam, bo narobiłam mamie strasznego wstydu i złej opinii.



9.03 Dzień, który na długo zostanie w mojej głowie. Obudziłam się rano i powiedziałam tacie, że nie mogę zamknąć oka, wszyscy mówili, że przesadzam, poszłam zjeść śniadanie, napiłam się herbaty, ale część z tego wylała mi się z buzi, wszystko z prawej strony zaczęło mi wypadać, jakby mięśnie mi nie działały, dwie godziny później patrzyłam na siebie w lustro, wyglądałam jak jakieś ufo - cała powykrzywiana - tata powiedział, że wydaje mi się. Mamy tego dnia nie było w domu, poszliśmy do kościoła, potem do babci, a potem umówiona byłam z przyjaciółką. Zobaczyła mnie, zrobiła wielkie oczy i przerażona powiedziała "Jak Ty wyglądasz!?, Idziemy do lekarza" - oczywiście powiedziałam, że nigdzie nie idę, lecz kilka metrów dalej spotkałyśmy pielęgniarkę ze Szkoły - i tak wylądowałam na dyżurze w przychodni. Zmierzono mi ciśnienie, ja od razu zaczęłam płakać i chyba całą wizytę tak płakałam, zadzwonili po moich rodziców i wysłali nas na SOR, do dziś czasem rodzice wracają do tej sytuacji, myslą, ze strasznie ich uczerniłam prze tymi lekarzami, jednak ja całą wizytę płakałam, nie mogłam oddechu złapać, więc nie mogłam na nich nagadać, jedyne co powiedziałam, za nim się rozryczałam, to, ze tacie wydawało się, że wyglądam bez zmian, wiec to zlekceważyłam. Źli byli na mnie i jak zwykle - to przecież Szkoła Muzyczna w głowie mi poprzewracała... Na SORze zasugerowali moim rodzicom, że musiałam wdać się w złe towarzystwo i wciągnęłam jakieś narkotyki, milion razy przysięgałam, że nic z tych rzeczy, płakałam jeszcze bardziej. Zrobili mi wszystkie testy, jakieś tam badania, dostałam kroplówkę i lekarz przepisał mi sterydy. Następnego dnia czekała mnie cała seria różnych wizyt u lekarzy, aby wiedzieć co mi jest. Twarz dalej w połowie mi nie działała. Wróciłam wieczorem do domu i wzięłam flet, aby poćwiczyć. Miałam w planach grać tego dnia minimum cztery godziny, ale większość czasu spędziłam w szpitalu i u lekarza. Wzięłam swój instrument do ręki i planowałam rozegrać się gamą. Nie mogę dmuchnąć. Nie wychodzi mi dźwięk. Wpadłam w panikę. Próbuje jeszcze raz, nic, moje usta nie chcą się ułożyć, mięśnie nie pracują, nie mogę wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Niedługo konkurs, a ja nie mogę nic zagrać, zaczęłam znowu płakać.
Z tego dnia pamiętam jeszcze jeden moment, jak mama rozmawiała z ciotką przez telefon i mówiła, ze ma nadzieję, że jest jakiś inny sposób leczenia, bo nie chce abym brała sterydy, bo po nich się tyje. Pamiętam, ze następnego dnia, zanim zaczęłam jeździć po lekarzach, jak rodzice byli w pracy, po zjedzeniu śniadania i zażyciu pierwszej dawki sterydów, położyłam się na zielonym dywanie w dużym pokoju i zaczęłam robić brzuszki. Między wizytami lekarskimi zaszłam do Szkoły Muzycznej zwolnić się z zajęć, weszłam tak, aby nikt po za moją Panią mnie nie widział, jak tylko mnie ujrzała...pamiętam ten wyraz twarzy...



Dwa dni później leżałam już w szpitalu na neurologii oddalonym niecałe 200km od mojego miasta, czekało mnie minimum 3 tygodnie pobytu. Dwa razy dziennie zastrzyki, rehabilitacja. Na sali głównie leżałam sama, większość przyjmowanych dzieci przyjeżdżało w poniedziałki i zostawało max 2-3  dni, więc do niedzieli byłam sama. Przyjaciółka mnie odwiedziła, dziadkowie, ale i tak pamiętam, ze ten okres strasznie mi się dłużył. Szkoła tam praktycznie nie funkcjonowała, jak wróciłam, to miałam straszne zaległości w szkole. Warunkiem mojego wypisu było to, że moje mięśnie zaczną chociaż w minimalnym stopniu pracować. Stało się to dopiero po dwudziestu dniach, mimo tego, że stosowałam się do wszystkich zaleceń fizjoterapeutów,  dużo też sama ćwiczyłam, ale wiedziałam, ze nie mogę też przesadzić. Początkowo fizjoterapia była bezbolesna, bo  nie miałam czucia, jednak kiedy czucie wracało...prądy na twarzy nie były przyjemne. Jak wyszłam ze szpitala to trochę dokuczali mi w towarzystwie... cały czas byłam strasznie wykrzywiona i musiałam chodzić z plastrami na twarzy, które sztucznie pobudzały mięśnie do pracy, najbardziej powykrzywiane miałam usta, co przełożyło  się na trudności z graniem. Czekała mnie milion razy cięższa praca, ale wiedziałam, ze muszę to wszystko nadrobić. Zaraz po wyjściu ze szpitala też miałam chwilowo gorszy okres - wpadłam w złe towarzystwo, zaczęłam eksperymentować a alkoholem, popalać i miałam siedemnastoletniego chłopaka. Musiałam zrezygnować ze sportu, jednak nie było to dożywotnie, przestałam uprawiać tę dyscyplinę, ale od tego czasu zawsze dwa-trzy razy do roku do końca gimnazjum i potem tez liceum startowałam w zawodach i sama też ćwiczyłam. Moja nauczycielka chciała dać mi prostszy program na egzamin, zapewniając mnie, że i tak dostanę piątkę, bo zrobiłam dużo, a znowu zaczynałam od zera... Jednak ja nie chciałam. Największym ciosem było dla mnie to, ze nie udało mi się w szkole wszystkiego nadrobić tak jak bym chciała, więc pierwszy raz w życiu ominął mnie pasek...dotychczas miewałam średnią około 5,5. A tym razem niewiele mi zabrakło, ale jednak. Postanowiłam w przyszłym roku ciężej pracować.



Wiele osób mogłoby pomyśleć, ze Szkoła Muzyczna to był mój bunt - jednak ja od zawsze marzyłam, by tam chodzić, może rodzina nie podzielała mojej pasji, ale przysięgam, że nie robiłam im tego na złość.  Jest jedns osoba, która też miała taką pasję....jednak trochę później pojawiły się inne konflikty - mimo to, że w teorii to barze bliski członek rodziny....życie tak się potoczyło,  że nie mogłam z nim utrzymywac kontaktu. Nie raz kusi mnie, aby zaproponować kawę albo cokolwiek - jednak nie chcę by rodzice czuli się zdradzeni. Niektórzy  śmieli się ze mnie, że gram na flecie, jednak ja naprawdę chciałam tam chodzić, może wolałam fortepian, muzykę kochałam. Będąc tam, byłam w swoim świecie.

Przez ten okres od szpitala nie myślałam raczej o odchudzaniu, miałam kompleksy dalej, ze jestem gruba a do tego cała krzywa...jednak czasami zdarzyło mi się "objeść", a potem miałam chwilowe okresy, ze jadłam znowu mniej, lecz nigdy bez żadnej konkretnej diety. Rozpoczęłam drugą gimnazjum i wszystko robiłam zgodnie ze swoimi postanowieniami. W tym roku miałam też skończyć pierwszy stopień i zacząć drugi. Miałam też kolejnego fajnego chłopaka. Dalej spotykałam się też z tym "gorszym towarzystwem", w lutym tego samego roku moja przyjaciółka miała ciężką próbę samobójczą z zatrzymaniem krążenia, miała o wiele lat starszego chłopaka, który miał problem z narkotykami, trochę problemów się narobiło... Do mojej klasy dołączyła też dziewczyna, która była bardzo chuda i od razu zwróciłam na nią uwagę. Strasznie zazdrościłam jej sylwetki, pamiętam też, ze była na dziwnych dietach. Zwykle jadła chipsy i słodycze, jej śniadanie to cola i paczka paprykowych leysów. Raz na jakiś czas coś tam zwymiotowała, ale nietrwało to zbyt długo i samo jej przeszło.

W tym roku przygotowywałam się do konkursu  - był to konkurs zespołów, w jednym utworze ja grałam główną rolę a w drugim moja przyjaciółka - tak jakby nasz duet plus akompaniament wiolonczeli i fortepianu. Stanowiłyśmy świetny zespół, łatwo się rozumiałyśmy, zaszłyśmy aż do samego finału wszystkich etapów. Postanowiłam też poprosić dyrekcję, aby udało mi się zdać od razu do drugiej klasy szkoły średniej muzycznej, omijając pierwszą, musiałam zdać jeden egzamin więcej i zagrać dodatkowy utwór. Zgodzili się, udało się.  Wszystkie kłótnie, jakie były w domu, uzasadniane był tym, że "Szkoła Muzyczna poprzewracała mi w głowie", wkurzało mnie też to, że od kiedy zrezygnowałam ze sportu i zajmowałam się głównie muzyką poszłam trochę w odstawkę przy rodzinnym stole, zwykle słyszałam, że bym dała sobie z tym spokój, albo po prostu nie było o czym ze mną rozmawiać..
Jednak mimo wszystko to Boże Narodzenie, które było w tym roku, kiedy miałam 14 lat wspominam dobrze, było to ostatnie "dobre Boże Narodzenie, wszystkie następne do był różne rodzinne konflikty i mi też odbiło na punkcie jedzenia....ale o rodzinnych konfliktach raczej pisać nie powinnam...



W czerwcu moja babcia dostała udaru, pamiętam jak kilka godzin wcześniej z nią rozmawiałam, a potem już mnie nie poznała. Udało mi się skończyć II klasę gimnazjum  - moja średnia to 5.25 oraz w Szkole muzycznej 5.2. Dostałam się do drugiej klasy drugiego stopnia, a wakacje spędzałam na różnych warsztatach. Wiedziałam, ze muzyka to jest to, co chcę robić. Na warsztatach poznałam też cudowną Panią Psycholog - zajmowała się psychologią muzyki. Studiowała jednocześnie na Akademii Muzycznej i Psychologię - stała się dla mnie dużą inspiracją i z przyjemnością chodziłam na jej wykłady, też zaczęłam myśleć o byciu psychologiem.

W tym całym okresie 2-3 razy zdarzyło mi się w nocy mieć dziwny napad dreszczy, dygotałam całym ciałem i bałam się, że to koniec. Nikomu o tym nie mówiłam. Do dziś jest to moją tajemnicą. Później jeszcze kilka - kilkanaście razy zdarzyło mi się coś podobnego, kilka razy doszły do tego straszne bóle głowy. Nie wiem co to było, ale ten strach był... okropny. Potem to "coś" zmieniało formę...ostatni raz zdarzyło mi się to jakieś 3-4 tygodnie temu, siedziałam w bibliotece, zrobiło mi się gorąco, byłam strasznie zdenerwowana, najgorzej było jak wstałam - nie czułam uczucia omdlenia, nie przypominalo to tego stanu przed zaslabnieciem. Najdziwniejsze było to uczucie w nogach... jakbym miała je jak waty, takie dziwne...Wiem, że może to by tespowodowane nieuregulowaną tarczycą...w każdym razie...dość nieprzyjemne uczucie. Widzę, że zaburzenia odżywiania "wprowadziły wiele dziwnych rzeczy do mojej głowy". Wiem, że przez to mam strasznie trudny charakter i wkurzamam wiele osób. Mam scisle określony plan, którego przestrzegam, denerwuję się jak ktoś mi go zakłóca, nie lubię spontaninczyh wypadów. Wiem, że trochę jak to rodzina określa "terroryzuję " innych.. Bo w wakacje czy Święta zadaje milion pytań co robimy i o ktorej godzinie. Moja paczka stara się to tolerować, jednak boje się, że kiedyś też nie wytrzymają.

Trzecia gimnazjum - to okres, kiedy tak naprawdę postanowiłam się odchudzać - i już nie przestałam. Byłam na drugim stopniu, miałam nowego chłopaka, do tego dostałam propozycję zagrania w musicalu, nie bardzo poważnym, ale jednak na dużej scenie w dość sporym wydarzeniu jak na nasze miasto.  Moi rodzicie nie wiedzieli o żadnym z moich chłopaków, ja zwykle trzymałam przed nimi wszystko w tajemnicy, raczej nie chwaliłam się swoim życiem, lubiłam zostawiać wiele rzeczy dla siebie. Szczerze mówiąc to wydaje mi się, ze oni myślą, ze ja dalej nigdy nie byłam w związku...ale ja po prostu takimi rzeczami nie lubiłam się chwalić. Zawsze byłam trochę dzikusem, nigdy się do nich nie przytulałam, raczej byłam typem samotnika. W sumie dalej może tak jest, bo większość rzeczy staram się analizować sama i raczej nie lubię się z nimi z nikim dzielić.

Początkowo wyeliminowałam słodycze, masło, ograniczyłam chleb i troszkę więcej ćwiczyłam - jednak prawie nic nie schudłam, nie miałam tendencji to tracenia na wadze...ale o tym już pisałam.



I tak to się CHYBA zaczęło....



czwartek, 13 grudnia 2018

Body/Ciało


Body/Ciało - to polski film, w którym ujęta jest m.in problematyka zaburzeń odżywiania. Film powstał w 2015r.  Reżyseria: Małgorzata Szumowska. W głównych rolach wystąpili m.in Maja Ostaszewska, za którą nie przepadam, ale w tym filmie jej gra mi się nawet spodobała, Janosz Gajos, Justyna Suwała oraz jeden z moich ulubionych aktorów - Adam Woronowicz.

Film ten oglądałam trzy razy, za trzecim razem oglądałam go w dość wyjątkowych okolicznościach i dopiero wtedy udało mi się dobrnąć do końca - wcześniej jedna scena strasznie mnie denerwowała i wyłączałam ten film - Olga (bohaterka z zaburzeniami odżywiania) siedziała w jadalni, jej posiłek nie wyglądał zachęcająco, pilnowała jej pielęgniarka. Bohaterka nie chciała jeść, pielęgniarka zmiksowała chleb z masłem i dżemem oraz makaron na gęstą obrzydliwą masę - teraz taki posiłek musiała zjeść Olga - straszna dla mnie była ta scena, jak o tym myślę, to robi mi się niedobrze...może to pokazywać podejście niektórych ludzi do zaburzeń odżywiania. Dla większości społeczeństwa jedzenie jest czymś naturalnym, dlatego pewnie tak trudno jest zrozumieć to, że ktoś ma takie zaburzenia, jednak no według mnie, trzeba chociaż spróbować zrozumieć różne problemy.

Olga straciła matkę i od tego czasu mieszka sama z ojcem, ich kontakt nie jest najlepszy, mało rozmawiają, każdy zajmuje się sobą. Podejrzewam, że moja relacja byłaby taka sama, ciągu ostatnich 41 dni rozmawiałam z moim tatą raz albo dwa razy i nie wiem czy łącznie trwało to dłużej niż 5 minut, może faceci po prostu tacy są (nie wiem, jak powinno to wyglądać)... jednak w sytuacji, kiedy jest tylko jedno z rodziców ta relacja z pewnością powinna wyglądać inaczej.  Dziewczyna objada się i wymiotuje - to głównie pokazane jest w scenach, kiedy bohaterka przebywa w domu. Pewnego dnia traci przytomność i ląduje w ośrodku. Film ten przedstawia głównie terapię grupową, z czymś takim nigdy nie miałam do czynienia. Jednak mimo to, że zajęcia odbywały się w grupie, terapeutka starała się dość indywidualnie podchodzić do pacjentek, była też dość miłą i ciepłą osobą. Według mnie to ważna cecha terapeuty, moja szósta terapeutka zdawała się być strasznie oschła, jej jedyną mimiką chyba było unoszenie brwi, mówiła bardzo monotonnie, w sumie ciężko mi określić jej wyraz twarzy, bo zwykle siedziałam min 2 metry od niej.

Dobrze zapadła mi w głowie scena, jak ojciec próbuje ocucić córkę w łazience i zwraca się do niej: "głupia cipo" - wydaje mi się, że wiele osób tak myśli o osobach z dziwnymi problemami, bo nie oszukując się - zdaję sobie sprawę, że problem z jedzeniem może wydawać się dość dziwny. Wszyscy ciągle coś jedzą, lubią wychodzić na jedzenie, jedzenie jest wszędzie, od jedzenia nie da się uciec. Ciężko jest zrozumieć, że ktoś może nie chcieć jeść, że ktoś może nie potrafić zmusić się do jeszcze jednego kęsa.


Film może wzbudzać wśród niektórych mieszane uczucia, ponieważ terapeutka może być przedstawiona trochę stereotypowo - dziwnie ubierająca się, mieszkająca sama z psem i gadająca do niego, oraz sama miewa problemy. Szpital też nie jest pokazany z najlepszej strony, pielęgniarki do straszydła. Prokurator mający problemy z  alkoholem... Trochę tego jest.

Niejednokrotnie usłyszałam, że wkręcam coś sobie, że to jest głupota, że jestem głupia, nielogiczna, że dałabym już spokój, że powinnam się po prostu ogarnąć. Ja nie rozumiem jednego, dlaczego tak bardzo męczy ich to, że odmawiam ciasta, że odmawiam czekolady? Czemu  ich to tak frustruje? Akurat wkurzające dla nich jest to, kiedy wszyscy jedzą ciasto, a ja na talerzyku nie mam nic. Nigdy chyba tego nie zrozumiem.  Wiem, ze dużo osób nienawidzi ludzi, z tego typu problemami, podobnie jak alkoholików... ja akurat potrafię wyciągnąć rękę do alkoholika - lecz niestety za to też zostałam niejednokrotnie opieprz.

Według mnie film ten tez trochę opowiada o samotności z problemami - każdy z tych bohaterów był sam ze swoim problemem - i im dłużej był sam, tym bardziej doprowadzało go to do destrukcji. Niby ojciec miał córkę a córka miała ojca - lecz tak naprawdę byli samotni.

Polecam obejrzeć ten film, budzi wiele mieszanych emocji, ale jest moim zdaniem naprawdę dobry.

Po filmie w gronie, w którym oglądałam film odbyła się krótka dyskusja. Chyba pierwszy raz podzieliłam się z kimkolwiek moim zdaniem na temat zaburzeń odżywiania, dotychczas unikałam tego tematu jak ognia, zawsze jak w towarzystwie ktoś powiedział anoreksja, ja od razu przerywałam i zmieniałam temat na jakiś inny. Przez pierwsze kilka minut dyskusji siedziałam z gólą w gardle, ale w końcu się przełamałam...oczywiście nie nawiązując do siebie, bo nie chciałam, żeby wydało się, że mam z tym coś wspólnego. Każda rozmowa na oddziale z dziewczyną z anoreksją jest dla mnie dużym przeżyciem,  jednak chyba wolę przejąć wywiad za nim zrobi to ktoś z moich znajomych i zapyta o coś głupiego.




środa, 12 grudnia 2018

Zespół Mallory-Weissa i Zespół Boerhaavego

Dzisiaj postanowiłam opowiedzieć o jednym z powikłań uporczywych wymiotów. Na zajęciach z interny omawialiśmy różne przyczyny dolegliwości bólowych w klatce piersiowej - skupialiśmy się głównie na bólach dławicowych, związanych z niedokrwieniem serduszka, ale w między wierszami pojawiła się ta o to jednostka chorobowa.

Niejednokrotnie doświadczyłam różnych dolegliwości bólowych w przełyku czy nadbrzuszu, niejednokrotnie też zdarzyło mi się wymiotować krwią. Bałam się, bywało, że robiło mi się słabo z przerażenia - mimo to nie potrafiłam przestać. Swoich dolegliwości nie zgłaszałam nikomu, do dzisiaj też NIKOMU się do nich nie przyznałam...najwięcej informacji o mnie zawiera mój blog. Nie byłam nigdy z nikim szczera, nie dlatego, że nie chciałam, a bardziej dlatego, że strasznie się boję o tym rozmawiać. 80% moich wszystkich dolegliwości zostawiłam dla siebie, powoli zdaje sobie z tego sprawę, że trzymanie wszystkiego w tajemnicy bywa uciążliwe, dlatego m.in postanowiłam pisać tego bloga. Mam nadzieje, że niektóre moje wpisy dotrą też do dziewczyn, które są na dość wczesnym etapie zaburzeń odżywiania - poznają konsekwencje i zmotywuje ich to, aby współpracować z terapeutami i wyzdrowieć.

 Dawniej potrafiłam spędzić dużo czasu w łazience, wymiotując praktycznie już niczym, ale zmuszałam się tak długo, dopóki nie byłam pewna, że nie mam już nic, po czym i tak łykałam tabletki na przeczyszczenie. Pewnego dnia ból w przełyku i krwawienie tak mnie przeraziły, że stwierdziłam, że więcej nie dam rady tego przeżyć, tym bardziej, że stało się to "na początku", więc wymiotowałam dalej... potem już z tym skończyłam... prawie, bo kilka razy mi się to jeszcze zdarzyło, jednak od dwóch lat nie było ani jednego takiego epizodu.



Zespół Mallory-Weissa - jest to naruszenie ciągłości błony śluzowej przełyku - mówiąc prościej - uszkodzenie a nawet pękniecie jego ściany, czasem dotyczy to też żołądka. Najczęściej dotyczy to alkoholików lub chorych w trakcie dość obciążającej chemioterapii, ale u osób z zaburzeniami odżywiania, szczególnie u tych, którzy często zwracają (mi zdarzało się w najgorszym momencie do 8 razy w ciągu dnia...).

Pierwsze niepokojące objawy:
-w wymiotach pojawia się krew
-odczuwalny ból w przełyku albo nadbrzuszu
-czasem pojawiają się czarne smoliste stolce - krew przechodzi przez przewód pokarmowy

Sprawa jest dość poważna, ponieważ w momencie gdy te rany zaczynają się goić może dojść do owrzodzenia, rozwoju zakażeń. W powikłaniach obserwuje się też przedziurawienie przełyku - treść pokarmowa może przedostać się po za układ pokarmowy.



Zespół Boerhaavego - jest to całkowite pęknięcie przełyku, najczęściej rozpoznawane w przebiegu bulimii. Pierwszym niepokojącym objawem jest silny ból zamostkowy, który trzeba różnicować z ostrym zespołem wieńcowym czy też rozwarstwieniem aorty.

Obfite wymioty - szczególnie te wymuszane - powodują, że ciśnienie w naszym przełyku gwałtownie wzrasta. Fizjologicznie nasz organizm przystosowany jest to tego, aby treść pokarmową przesuwać zawsze w kierunku żołądka - dlatego człowiek stojący na głowie może połykać - tak działają mięśnie budujące rurę jaką jest przełyk. Wymuszanie wymiotów to działanie całkowicie sprzeczne z tymi mechanizmami, jest to też coś innego niż odruch wymiotny, który czasami ma na celu eliminacje m.in toksyn z organizmu. Prowokowanie zaburza funkcjonowanie mięśni i nerwów przełyku. Konsekwencjami tego wzrostu ciśnienia jest pęknięcie.

Powikłania mogą być bardzo poważne - może dojść do rozwoju sepsy, zapalenia śródpiersia - w konsekwencji dochodzi do zgonu.


wtorek, 11 grudnia 2018

Wątroba

Do tego wpisu zmotywowały mnie zajęcia na gastroenterologii dziecięcej, kiedy u jednej z pacjentek było podejrzenie właśnie tego schorzenia. Co prawda planowałam wpis na temat filmu "Body- Ciało" - jednak muszę sobie jeszcze trochę ten wpis przemyśleć- film ten oglądałam na spotkaniu SKN, film ten oglądałam trzeci raz w życiu, ale pierwszy raz udało mi się dojść do końca, wcześniej jedna scena tak mnie wkurzała, że przerywałam go.
Było to dla mnie małe przeżycie - pierwszy raz w życiu wypowiedziałam się na temat zaburzeń odżywiania  (oczywiście nie odniosłam się do swojej sytuacji, nie wiem czy kiedyś będę na to gotowa)- zawsze unikałam tego tematu jak ognia, jednak było coś co sprawiło, że się odważyłam, chociaż głos mi lekko drżał, ale o tym następnym razem.





NASH - czyli niealkoholowe zapalenie stłuszczeniowe wątroby. Jest to rodzaj przewlekłego zapalenia wątroby, a zmiany w jej budowie przypominają zmiany, które pojawiają się w chorobie alkoholowej tego narządu. Niestety, jest to dosyć niebezpieczne, ponieważ następstwem może być marskość, niewydolność, zwiększone jest też ryzyko wystąpienia nowotworu.

Jednak zanim rozwinie się NASH, czyli zapalenie, najpierw dochodzi do stłuszczenia jeszcze niezapalnego.  Na zajęciach omówiliśmy to w kontekście otyłości, ponieważ coraz częściej takie zmiany pojawiają się właśnie u dzieci ze sporą nadwagą, a pierwsze objawy są dość niespecyficzne, łagodne. Jedna z prowadzących wspomniała też o tym, że zauważają takie cos też u osób z anoreksją.
Najczęstszymi przyczynami takiego stłuszczenia jest nieodpowiednia dieta - zbyt obfita w tłuszcze, obecność innych chorób takich jak cukrzyca typu 2, zdarza się to też po niektórych lekach, zatrucia lekami (.m.in przedawkowanie paracetamolu, dlatego błagam czytajcie ulotki jak bierzecie!), toksynami, grzybami lub tez w przebiegu chorób genetycznych.



Najczęstszymi objawami są zmęczenie, ospałość, dziwne bóle pod prawym łukiem żebrowym, powiększenie wątroby pojawia się znacznie rzadziej. W badaniach laboratoryjnych można zaobserwować nieznacznie albo i znacznie zwiększony poziom enzymów wątrobowych - Alat, Aspat - dlatego polecam raz na jakiś czas sobie je zbadać, nie jest to bardzo drogie badanie, ale przydatne. Oczywiście badań jest dużo więcej, ale te zwykle wykonuje się w rutynowych badaniach i ich zawyżone wartości wychodzą przypadkiem.


Wracając do "głodowych" przyczyn stłuszczenia wątroby - cały dzień budzi gdzieś to we mnie niepokój, mimo tego, że wiedziałam, że jest takie ryzyko, jak usłyszy się o pacjentkach z oddziału, po którym się chodzi... trochę inaczej o tym się myśli.



Wątroba jest bardzo ważnym organem, spełnia bardzo wiele funkcji, nie wiem, czy istnieje jakiś inny narząd, który ma tak wiele różnorodnych ważnych zadań - przede wszystkim metabolizm trucizn, bez sprawnie działającej wątroby nawet niewielka dawka, potencjalnie nieszkodliwa może nas zabić. Wątroba to organ, w którym metabolizowanych jest wiele produktów przemian naszego organizmu, po za tym gromadzi wiele witamin, produkuje niezbędne białka, m.in te biorące udział w procesie krzepnięcia krwi.

Jak widać, niedożywienie prowadzi do naprawdę wielu poważnych skutków, często też takich, o których nie myślimy, bo nie widać ich gołym okiem - jednak mogę być one znacznie poważniejsze. Zmęczenie, ospałość - to typowe objawy, które dokuczają osobą z zaburzeniami odżywiania, dlatego też uszkodzenia wątroby łatwo jest przeoczyć. Jednak tak zaawansowane zmiany zwykle występują gdy choroba trwa już długo. Mimo wszystko zachęcam wszystkich do wykonywania badan kontrolnych!



niedziela, 9 grudnia 2018

Gdy przyjaźń zabija

"Gdy przyjaźń zabija" to kolejny film poruszający tematykę zaburzeń odżywiania. 
Główną bohaterką filmu jest nastolatka - Lexi. Dziewczyna przeprowadza się do innego miasta z mamą i siostrą - jej rodzice się rozwiedli, zmienia szkołę i trochę ją to stresuję, zauważa też, że przez wakacje przybrała trochę na wadzę i troszkę zaczyna się tym martwić. W trakcie całego filmu widać, że Lexi przeżywa rozwód rodziców, ciężko jej nawiązać dobry kontakt z ojcem. W starej szkole Lexi trenowała siatkówkę i w nowej szkole też chciałaby dołączyć do drużyny.
Lexi udała się na eliminację i dostała się do drużyny - tam poznała Jennifer, która stała się jej przyjaciółką, pewnego dnia dziewczyny spędziły razem babski wieczór, oglądały filmy i najadły się słodyczy, po pewnym czasie Lexi usłyszała dziwne odgłosy z toalety - i tak wyszło na jaw, że Jennifer dba o formę wymiotując.


Na jednym z treningów siatkówki trenerka zasugerowała Lexi, że utrata 2-3kg pomogłaby jej w lepszej grze. Obie dziewczyny zaczęły obsesyjnie dbać o formę - zjadały ok.600 kcal dziennie i dużo razem ćwiczyły. Mama Lexi zaczęła się niepokoić odżywianiem córki. Na meczu siatkówki dziewczyna traci przytomność i ląduje w szpitalu - tam zostaje poddana pierwszej terapii. Po powrocie ze szpitala Lexi przyznaje mamie, że jej przyjaciółka też ma tego typu problem - po tej sytuacji dochodzi do kłótni między dziewczynami. Pewnego dnia na imprezie dochodzi do nieszczęśliwego wypadku, samochód uderza w Jennifer - jak się okazuje, nie uderzenie spowodowało śmierć, lecz zatrzymanie akcji serca, które było spowodowane zakłóceniem równowagi wodno-elektrolitowej - czyli przez bulimię.
Po tym incydencie Lexi załamuje się, jej anoreksja powraca z dużo gorszym akcentem. Film kończy się szczęśliwie, Lexi udaje się podjąć walkę i zaczyna zdrowieć.

Film ciekawy, ukazuje, że wiele czynników może spowodować rozwój zaburzeń odżywiania - oprócz małego niezadowolenia ze swojej figury, na rozwój zaburzeń nakładają się inne czynniki - takie jak stres związany ze zmianą szkoły czy rozwód rodziców oraz trudna relacja z ojcem. Widać, że  wpływa na to i własna osobowość perfekcjonistki, jak i czynniki środowiskowe/rodzinne.

U mnie w szkole też była dziewczyna, która miała "lekki" problem, chociaż może wydawało się, że jest to cos poważniejszego, tak naprawdę okazało się to niczym nie groźnym. Pamiętam tylko, ze zazdrościłam jej, ze jest szczupła, a ja czułam się jak słoń. Jednak nie było sytuacji jakiegoś nakręcania się czy wspólnego odchudzania - czasem z innymi koleżankami dyskutowałyśmy na ten temat, jedna z dziewczyn też odchudzała się w tym samym czasie co ja, jednak schudła i zaczęła się racjonalnie odżywiać, doszła do wymarzonej wagi, nie jadła słodyczy, ale odżywiała się zdrowo i raz na jakiś czas zjadła coś "mniej fit". Ja nie za bardzo lubiłam dzielić się z innymi swoim odchudzaniem - zawsze robiłam to trochę bardziej skrycie... 

Relacje rodzinne - myślę, że wiele mogłabym na ten temat napisać, może z pozoru jesteśmy normalną rodziną, a ja jestem jakaś przewrażliwiona? Trudne to dla mnie i chyba jeszcze nie chcę w to wnikać. Pewne jest jedno - to ja niestety jestem czarną owcą, źródłem problemów, nie wiem czy naprawię to co zepsułam, myślę, że już zawsze będę dla całej rodziny dziwolągiem... Wstyd mi za siebie i czasem na siłę próbuje udawać, że interesuje mnie coś zupełnie innego, aby jakoś przekonać ich do siebie przy świątecznym stole...cóż, jest jak jest. 




poniedziałek, 3 grudnia 2018

PRO-ANA i ja

PRO-ANA - jest to ruch, głównie w sieci internetowej, polegającym na promowaniu anoreksji, głodzenia się, wzajemnego "wspierania". Przeglądając takie strony, można mieć wrażenie, że dziewczyny te chcą stać się anorektyczkami. Można na takich stronach spotkać różne przykazania, dzienniki, triki jak oszukiwać, jak prowokować wymioty.

Ja nigdy nie namawiałam nikogo do odchudzania, jestem i byłam zawsze przeciwniczką tego ruchu. Nigdy nie dążyłam do chorej chudości, po prostu cały czas widziałam  siebie za grubą(w sumie nadal widzę), moim celem nie było "z kości na ości" - nie marzyła mi się sylwetka Isabel Caro. Po prostu patrząc na siebie, cały czas widziałam, że jest mnie za dużo, tu z boku odstaje, tu za szeroko, tu za tłusto. Dalej nie umiem sobie tego wytłumaczyć, w teorii widziałam, ze mieszczę się w coraz mniejszy rozmiar spodni, że spadają mi przy kliku podskokach, jak się zmierzyłam, widziałam, że mam mniej centymetrów na miarce, ale jakim cudem, nie widziałam tego oczami? Dlaczego patrząc na udo, nie potrafiłam tego dostrzec? Nie rozumiem tego. Pamiętam jak szósta terapeutka poprosiła mnie, abym objęła rękami jej nogę, a potem swoją, jej noga wydawała mi się szczuplejsza od mojej...a okazało się inaczej....



Według mnie wszystkie takie strony powinny być blokowane, to jest wyraz głupoty, że są osoby, które funkcjonując jeszcze w miarę normalnie (tak jak to początkowo opisują) - nakręcają się nawzajem, a potem przyzwyczają się do głodowego trybu życia.  Właśnie film, o którym ostatnio pisałam przedstawia jak to w sieci funkcjonuje. Oglądając różne profile na IG, mam wrażenie, że nie którzy też robią to dla popularności - szybko schudnąć, aby potem być na topie i prowadzić super profil "ana recovery".  Nie cierpię tego ruchu z całego serca, strasznie się wkurzam, jak widzę na IG zdjęcia typu "Dzienniczek Any", "Kochana Ano"...


Ruch Pro-Ana dotyczy głównie młodych dziewczyn, na Instagramie można znaleźć profile  nawet 12-14 latek. Chociaż sama w tym wieku zaczynałam odchudzanie, teraz będąc 10 lat starsza widzę, jakie to straszne obserwować takie małe dziewczynki, które już myślą o drastycznych dietach. Widząc w jakim wieku są pacjentki u nas na oddziale - też często już 13-14 lat jest mi po prostu przykro... Myślę wtedy o sobie mając te kilkanaście lat, myślę o tym jak wyglądałam i o tym ile straciłam przez te długie lata....


Chociaż czasami jak czytałam inne wpisy, blogi, mam wrażenie, ze osoby, które sobie nie wmawiały sobie na siłę tej choroby, przechodzą ją znacznie ciężej - tak jak alkoholik, który zaczął swój nałóg od picia w samotności. Ruch Pro-Ana to straszna rzecz, ale nie mam pojęcia, czy można temu zapobiec.
 Nie wiem, jak można chcieć mieć zaburzenia odżywiania, czy życie w ciągłym strachu, lęku, napięciu jest fajne? Czy w momencie kiedy wszyscy się cieszą z dobrego jedzonka, ty jedna siedzisz i jesteś przerażona - czy to jest dobre? Czy ciągłe napięcie i stres to uczucia warte zachodu? Warto niszczyć sobie młodość? Czy warto jest przeżywać połowinki dwa tygodnie wcześniej myśląc o tym, jak kaloryczne będzie tam jedzenie, a sukienkę, fryzurę, chłopaka spychać na drugi plan?
NIE!